Zostawiliśmy wszystko
Treść
Z Aleksiejem Swyrydowem, który z żoną i czworgiem dzieci przyjechał do Polski z Ługańska na Ukrainie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Od kiedy są Państwo w Polsce?
– Od około trzech miesięcy. Do Polski przyjechałem z żoną Maryną i czterema naszymi córkami – 17-letnią Walerią, 11-letnią Marią, 7-letnią Zofią i 4-letnią Eugenią. Mieszkamy obecnie w Nałęczowie pod Lublinem, u rodziny, która nas do siebie przyjęła. Warunki mamy dobre, choć ta rodzina nie jest bogata, jest tam również czworo dzieci w wieku od 12 do 19 lat, a ich ojciec szuka pracy. Najstarszy syn tych państwa studiuje w Lublinie i do domu przyjeżdża tylko na weekendy. Mieszkamy wszyscy razem w jednym dużym domu, który znajduje się daleko od centrum miasta. Musimy płacić za wodę, prąd, wzajemnie sobie pomagać. Troje naszych dzieci już chodzi do szkoły i przedszkola. Zofia poszła do pierwszej klasy, nie wszystko rozumie, ale już coś mówi i pisze po polsku, najmłodsza zaś chodzi do przedszkola, gdzie czuje się jak w domu.
Były problemy z umożliwieniem Państwa córkom kontynuowania nauki w Polsce?
– Nie. W Nałęczowie ludzie są dla nas bardzo życzliwi i we wszystkim nam dopomogli. Córki zaaklimatyzowały się już do nowych warunków. Mamy tylko problem z jednym dzieckiem, które jest słabo słyszące. Czekamy na ważne dokumenty z Ługańska, które pozwolą córce kontynuować naukę w szkole specjalnej dla osób słabo słyszących w Lublinie. Wymagane jest zaświadczenie, że uczęszczała do takiej szkoły w Ługańsku, oraz diagnoza lekarska potwierdzająca u niej wadę słuchu. Ja osobiście cały czas szukam pracy.
Przez trzy miesiące nie udało się Panu znaleźć zatrudnienia?
– Tylko zajęcia okresowe, ale na stałe jeszcze nie. Chciałbym znaleźć taką pracę, która byłaby gdzieś niedaleko. Od jej znalezienia zależy też to, jak długo zostaniemy u rodziny, która nas przyjęła. Żona nie szuka na razie pracy, ponieważ dopiero uczy się języka polskiego. Chodzi na kursy dla ludzi z Ukrainy, które odbywają się w liceum w Nałęczowie. Jesteśmy za nie bardzo wdzięczni, gdyż są prowadzone bez opłat.
Kiedy sytuacja na Ukrainie się unormuje, myślą Państwo o powrocie?
– Nie chcę już wracać na Ukrainę, bo bardzo trudno byłoby tam teraz o pracę. Jak już przyjechałem do Polski, to chciałbym tutaj zostać. Podobnych rodzin jest zresztą więcej. Jedna przyjechała z Ukrainy z trojgiem małych dzieci i zamieszkała na Śląsku. Ludzie pomogli im wynająć mały dom, w którym sami mieszkają, dali im węgiel, od razu dostali też jakąś pracę. Są także rodziny ze starszymi dziećmi, które same tu przyjechały i szukają pracy.
Państwa rodzice nie chcieli wyjechać do Polski?
– Chcieli, ale nie mieli takiej możliwości. Nie tak prosto przyjechać do innego miejsca, żeby można tam było z czego żyć i gdzie mieszkać. Moja mama bardzo chciała wyjechać, ale nie mogła. Ja z żoną i najstarszą córką mamy Kartę Polaka, młodsze dzieci jeszcze jej nie otrzymały. To pomogło nam w podjęciu trudnej decyzji o opuszczeniu domu rodzinnego i podróży w nieznane. Zarówno ja, jak i moja żona urodziliśmy się bowiem w Ługańsku, tam od początku mieszkali też nasi rodzice. Jesteśmy jeszcze jednak młodzi, sam mam 37 lat, mamy więc siły, by znaleźć pracę i zacząć wszystko od początku. Zanim dotarliśmy do Nałęczowa, mieszkaliśmy trochę w innych miastach na Ukrainie, m.in. w Barze w obwodzie winnickim, gdzie przyjęły nas na pewien czas siostry zakonne, oraz w Kijowie. Były tam jednak trudności z pracą oraz nie było gdzie mieszkać. Postanowiliśmy więc pojechać do Polski.
Ksiądz Grzegorz Rapa, proboszcz parafii pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Ługańsku, mówił ostatnio na konferencji w siedzibie Episkopatu Polski, że w jego parafii nie ma już ani jednego księdza katolickiego, a prawie wszyscy parafianie stamtąd wyjechali.
– Tak, to prawda. Wszyscy, którzy mieli taką możliwość, wyjechali z Ługańska, choć – jak mówiłem – decyzja o porzuceniu swojego domu dla nikogo nie była łatwa. Nie wiedzieliśmy też, co nas czeka w Polsce. Tak naprawdę, gdyby nie ksiądz Grzegorz, nie wiem, jak nasz los by się potoczył. Ksiądz poinformował nas, gdzie w Polsce możemy na razie mieszkać, bo zgłosiła się rodzina, która wyraziła chęć przyjęcia nas do siebie.
Jaki zawód wykonywał Pan na Ukrainie?
– Pracowałem na budowach, także przy różnych pracach wykończeniowych. Moja żona pracowała zaś w Ługańsku jako specjalista od ubezpieczeń. Do wojny normalnie funkcjonowaliśmy – mieliśmy dom, samochód, a więc normalne warunki. Nie byliśmy bogatymi ludźmi, ale wystarczało nam na życie. Miesięcznie mieliśmy 700 dolarów, co na warunki Ługańska było przeciętnym zarobkiem.
Spodziewał się Pan, że wybuchnie wojna?
– Nie było to dla mnie zaskoczeniem, bo wszystko, co się u nas działo, właśnie do tego zmierzało. Widać było jasno, co robi Rosja oraz jak reagują Ukraińcy, to nie była normalna sytuacja. Jej logiczną konsekwencją musiała być wojna. Od razu, gdy zrobiło się niebezpiecznie, chcieliśmy sprzedać dom i wyjechać z Ukrainy. Na sprzedaż domu okazało się jednak już za późno, dziś mieszkają w nim rodzice żony. Gdy jednak w okolicach Ługańska było już słychać wybuchy i strzały, postanowiłem z żoną i dziećmi wyjechać stamtąd. Wiedziałem, że to ostatni moment, bo później to może się nam nie udać.
Przeczuwał Pan, że działania zbrojne będą trwać tak długo?
– Nie mogłem czekać, by zobaczyć, jak sytuacja się rozwinie. Pomyślałem, że gdy zostanę, a coś mi się stanie – to co będzie z dziećmi? Można powiedzieć, że byliśmy pozostawieni sami sobie z naszymi problemami, nie dostawaliśmy od nowych władz Ukrainy żadnej pomocy. Gdy wyjeżdżaliśmy do Polski, już kilometr od naszego domu trwały walki, zaczęli ginąć ludzie. Baliśmy się wyjść z domu na dwór, w sąsiednich domach były już porozbijane okna i dziury w ścianach od kul. Wtedy myślałem, że przecież gdy sytuacja się uspokoi, zawsze można wrócić. Było wtedy lato, ciepło. Akurat gdy zaczęła nadciągać jesień i zrobiło się chłodno, ksiądz Grzegorz Rapa zaproponował nam konkretny termin wyjazdu.
W jakiej sytuacji są teraz Państwa rodzice, którzy zostali w Ługańsku?
– Moja mama jeździ do Kijowa każdego miesiąca, aby otrzymać swoją emeryturę. Tak samo rodzice mojej żony wyjeżdżają do pobliskiego miasta, gdzie otrzymują świadczenia. Generalnie jednak Polakom tam mieszkającym brakuje pieniędzy. Mimo że jakoś sobie radzą, to jest im naprawdę ciężko. W sklepach dostępna jest żywność, ale nie ma jej za co kupować. Nowa władza nie daje żadnych zapomóg, nie ma też pracy, więc utrzymanie w tych warunkach wielodzietnej rodziny staje się niemożliwe. Jeśli nawet jest jakaś praca, to ludzie dostają za nią zapłatę w postaci np. jedzenia.
Idzie zima, w Ługańsku zwykle są duże mrozy. Skoro nie ma pieniędzy, to w jaki sposób Polacy, którzy tam zostali, rozwiązują problem ogrzewania mieszkań?
– U moich rodziców w mieszkaniu w bloku jest już ogrzewanie, za które jednak trzeba będzie zapłacić. Nie wiem, jak będzie to uregulowane w tym roku. Rodzice żony mają w naszym domu do dyspozycji piec na drewno, muszą po nie chodzić do lasu. Nie wiem, jak będą sobie radzić, bo muszą przecież mieć pieniądze na żywność i opłaty za prąd, gaz i wodę.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Czartoryski-SzilerNasz Dziennik, 13 grudnia 2014
Autor: mj