Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zachować pamięć Sybiru

Treść

Zdjęcie: Muzeum Sybiru w Białymstoku/ -

Sybir to jeden z symboli polsko-rosyjskich relacji ostatnich stuleci. Ilekroć następowała ich złowroga eskalacja – otwierała się przymusowa droga na Wschód dla setek, potem tysięcy, a w końcu milionów Polaków. Ostatni – oby – ich akord stanowiły zsyłki z okresu II wojny światowej kontynuowane jeszcze do połowy lat pięćdziesiątych. Ten stały element imperialnej polityki Rosji zawsze wiązał się z niewyobrażalną skalą rodzinnych i osobistych tragedii, których pamięć zamierza kultywować i zachować dla potomnych powstające w Białymstoku Muzeum Pamięci Sybiru.

– Chcemy być największym w Polsce miejscem pamięci Sybiru, które w sposób najbardziej kompleksowy zajmie się tym tematem – wskazuje Sylwia Trzeciakowska, kierownik Muzeum Pamięci Sybiru będącego obecnie oddziałem Muzeum Wojska Polskiego w Białymstoku.

Jednym z najważniejszych działów Muzeum Sybiru jest Archiwum Historii Mówionej, w którym gromadzone są relacje odchodzącego już pokolenia Sybiraków.

Prawdziwe polskie drogi

Historia rodziny pani Krystyny Świrniak-Mateuszuk to jakby los polskiej inteligencji kresowej w czasie niemieckiej i sowieckiej okupacji zawarty w skondensowanej postaci dramatu kilku osób.

Pani Krystyna, dziś aktywna działaczka Związku Sybiraków i funkcjonującego w jego ramach Ogólnopolskiego Klubu Pawłodarczyków, pochodzi z rodziny nauczycielskiej. Wywodzący się z Drohobycza ojciec, Józef Świrniak, absolwent Uniwersytetu Jana Kazimierza i obrońca Lwowa, oficer rezerwy 71. pułku piechoty w Zambrowie, był kierownikiem szkoły w leżącym nieopodal Białegostoku Kruszewie, gdzie pełnił też funkcję komendanta miejscowej drużyny „Strzelca”. Tu ożenił się z nauczycielką z Białegostoku Weroniką Topolewiczówną, absolwentką słynnego seminarium nauczycielskiego w Grodnie. Mieli dwoje dzieci – Krystynę i Jerzego.

W ich dostatnie i szczęśliwe życie rodzinne wojna wkroczyła wyjątkowo brutalnie. W styczniu 1940 r. do mieszkania państwa Świrniaków w Kruszewie, które znalazło się pod okupacją sowiecką, załomotali enkawudziści.

– Pamiętam, jak zabierali tatę, gdyż byłam wówczas ośmioletnim dzieckiem – wspomina pani Krystyna. – Jeden z tych Sowietów miał na głowie charakterystyczną spiczastą czapkę z czerwoną gwiazdą. Powiedzieli, że ojciec wróci za trzy dni, ale już go więcej nie widziałam.

Józef Świrniak nie przepadł jednak bez wieści jak tysiące polskich oficerów. Korzystając z zamieszania po ataku hitlerowskich Niemiec na swojego sojusznika sowiecką Rosję, uciekł z rąk Sowietów. Przedostał się do Białegostoku, gdzie pod pseudonimem „Zew” aktywnie działał jako szef wywiadu AK, a potem zastępca komendanta obwodu Białystok-miasto. Zginął na skutek zdrady w kwietniu 1944 roku.

Jego najbliższa rodzina jeszcze przez długie lata nic o tym nie wiedziała, gdyż w kwietniu 1940 r. została wywieziona do Kazachstanu.

Była to druga wywózka mieszkańców Białegostoku i okolic, w której deportowano głównie rodziny inteligenckie.

– Przyszli o drugiej w nocy – wspomina pani Krystyna. – Zabraliśmy z domu niewiele, gdyż Sowieci krzyczeli „skorieje, skorieje”, a dorośli potracili głowy. Tylko babci Mariannie doświadczonej w czasie I wojny światowej udało się zapakować w poszewki trochę rzeczy z szafy. Nie pozwolono nam jednak zabrać ani naczyń kuchennych, ani niczego z dobrze zaopatrzonej spiżarni.

W jednym wagonie znalazła się pani Weronika Świrniak z dwojgiem dzieci Krystyną i Jerzym, jej mama Marianna Topolewicz oraz teściowie Szymon i Paulina Świrniak.

Całą podróż do Kazachstanu pani Krystyna przeżyła na pograniczu śmierci. Była bardzo ciężko chora po niedawno przebytej rozległej operacji płuc. Była tak słaba, że do bydlęcego wagonu, w którym wraz z mamą, bratem i babcią dostali miejsce na górnej narze, została wniesiona na rękach.

– Byliśmy upchani jak śledzie i nie pamiętam, żebyśmy coś poza gorącą wodą dostawali w czasie transportu – zaznacza. – Raz tylko, i był to jedyny taki ludzki gest w czasie całego mojego sześcioletniego zesłania, jakiś młody żołnierz przyniósł w czapce herbatniki, mówiąc, że to dla chorej dziewczynki.

Na początku maja dotarli do Pawłodaru w północnym Kazachstanie, skąd ciężarówką zostali dowiezieni do odległego o 110 km kołchozu we wsi Kaczyry nad rzeką Irtysz. Zamieszkali w wynajętej od Kazachów głębokiej i schludnie pobielonej ziemiance.

– Pierwszej nocy obudził nas jakiś szelest i okazało się, że na ścianach dosłownie roiło się od karaluchów, które o świcie gdzieś znikały – mówi sybiraczka.

W urządzaniu się i kupnie jedzenia pomogły rzeczy zabrane w pośpiechu przez babcię Mariannę. Wymieniano je na mąkę, proso, łój do lampki służącej jako jedyne oświetlenie.

Wszyscy dorośli zesłańcy dostali przydziały do pracy. Obowiązywała prosta zasada – kto nie pracuje, ten nie je. Mama pani Krystyny została sprzątaczką w zakładzie fryzjerskim, którego kierownik, Azjata, od razu przedstawił jej niedwuznaczną propozycję: „Bądź ze mną, a twoje dzieci nie będą głodowały”. – Mama natychmiast zmieniła pracę – wskazuje pani Krystyna.

Weronika Świrniak imała się różnych zajęć. Pracowała również w szpitalu, gdzie nabawiła się tyfusu i nieomal nie straciła życia. Mimo wznoszenia się na szczyty pomysłowości w zdobywaniu środków do życia, rodzinie przez cały czas zesłania nieodłącznie towarzyszył głód. Jedzenie było też głównym przedmiotem dziecięcych marzeń na zesłaniu.

– Gdy widziałam płynący Irtyszem statek, to moją pierwszą myślą była ta, że tam pewnie ludzie dostają coś do jedzenia i nie są głodni – wspomina pani Krystyna.

Zagrażali sowieckiemu ustrojowi

Wkrótce trudne warunki bytowe zaczęły zbierać swoje żniwo. W 1941 r. umiera Szczepan Świrniak, dziadek pani Krystyny. Jego żona Paulina reaguje na ten fakt całkowitą afonią. Porusza ustami, lecz nie wydaje dźwięku. W swoim przeżyciu trudnego czasu zesłania mimo ciężkiej choroby – rosyjski lekarz zapowiedział jej bliską śmierć – pani Krystyna widzi działanie Opatrzności Bożej. Dzięki babci Mariannie, która kurowała domowymi sposobami jej z trudem gojącą się ranę pooperacyjną, udało się odzyskać zdrowie.

Mimo skrajnie trudnego osobistego położenia Weronika Świrniak nie zapomina o swoim nauczycielskim powołaniu. Pod bokiem NKWD organizuje spotkania i nauczanie polskiej młodzieży, w jej lepiance Polacy spotykają się na modlitwie, a apogeum tej działalności stanowiły uroczystości święta narodowego 11 listopada 1941 roku.

– Zorganizowała je moja mama wraz z inną nauczycielką, panią Edmundą Załuską – wskazuje pani Krystyna Świrniak-Mateuszuk. – Był wywieszony kilim, na nim dwie biało-czerwone chorągiewki, godło narodowe, krzyż i ucharakteryzowana postać w bieli z rozpuszczonymi włosami i koroną na głowie symbolizująca naszą Ojczyznę.

Zdjęcie z tej uroczystości to jedyna pamiątka pani Krystyny z zesłania.

Ta patriotyczna działalność nie uszła uwagi NKWD. Pewnego dnia obok ich lepianki pojawiło się czterech uzbrojonych enkawudzistów, którzy aresztowali Weronikę Świrniak. Kobieta przepadła jak kamień w wodę i dopiero po pewnym czasie dzieci dowiedziały się pocztą pantoflową, że ich matka została skazana na osiem lat łagru w kopalniach Karagandy.

Na małą Krystynę spadły nowe obowiązki, a także ogromny strach, by wraz z bratem nie zostali rozdzieleni i umieszczeni w sowieckich domach dziecka.

W strachu i permanentnym głodzie, żyjąc z dnia na dzień i doświadczając wielu uwłaczających ludzkiej godności upokorzeń, jednak doczekali momentu, gdy u brzegu Irtyszu zacumował statek mający zabrać polskich zesłańców.

– Do ostatniej chwili tak się bałam zatrzymania przez NKWD, że wraz z bratem zaszyłam się na najniższym pokładzie statku, gdzie trzymano węgiel, i nie wychodziłam stamtąd przez cztery dni – przypomina sobie pani Krystyna. – Udało nam się dostać do ostatniego transportu Polaków wyjeżdżających do Ojczyzny z okręgu pawłodarskiego. Do Polski dobiliśmy w czerwcu 1946 roku. Na mamę czekaliśmy jeszcze trzy lata. Wynędzniała, wychudzona wróciła w listopadzie 1949 roku.

W zdobytym przez panią Krystynę po latach odpisie wyroku wydanego na jej matkę przeczytać można, że ta kobieta opiekująca się na zesłaniu dwójką dzieci i staruszkami – matką i teściową, „zagrażała ustrojowi sowieckiemu”.

Zesłany w 1952 roku!

Mimo upływu powojennych lat Sybir pochłaniał kolejne tysiące polskich rodzin. Wywózki dotyczyły głównie Polaków, którzy pozostali na terenach oderwanych przez Stalina od Polski.

Gdy gehenna rodziny Świrskich dobiegała końca, czarne chmury zaczęły zbierać się nad rodziną pana Witolda Koleśnika gospodarującą na 50-hektarowym gospodarstwie w Julianowie w pobliżu Możejek w powiecie oszmiańskim, na przedwojennej Wileńszczyźnie zaanektowanej na zasadzie zdobyczy wojennej przez Sowietów.

– Nie wiem, dlaczego historycy zajmują się głównie pierwszymi wywózkami z lat 1939-1941, a o powojennych zsyłkach niewiele się u nas pisze – dziwi się Witold Koleśnik. – W efekcie często spotykam się z niedowierzaniem, gdy mówię, że moją rodzinę wywieziono na Sybir w 1952 roku, dokładnie 18 kwietnia. I była to trzecia, największa deportacja z powiatu oszmiańskiego, w ramach której jednego dnia zesłano do Kazachstanu 190 osób.

Po wojnie, gdy Sowieci dążyli do skolektywizowania obszarów wiejskich, Polacy nie chcąc oddać swojej ziemi, przeciwstawili się grabieży. Wielu z nich przypłaciło ten opór wyrokami w sfingowanych procesach i morderczą pracą w łagrach.

Ojciec pana Witolda, ostrzeżony przed aresztowaniem, przez cztery lata ukrywał się przed sowiecką władzą w lesie, u sąsiadów i rodziny. Tymczasem sowiecki okupant szalał, wywożąc w kolejnych deportacjach co zamożniejsze polskie rodziny na Wschód. Na rodzinę Koleśników przyszła pora w 1952 roku.

– Ojciec widział z lasu, jak nas ładują na furmanki, lecz nie dołączył, bojąc się aresztowania – wskazuje pan Witold.

Jego rodzina upchnięta w przepełnionych wagonach towarowych po dwóch tygodniach znalazła się w Kazachstanie na stepie czy raczej pustyni Kyzył-kum, co znaczyło Czerwony Piasek, w odległości ok. 70 km od Taszkientu. Zesłańcy i tak dziękowali Bogu, że nie trafili pod koło podbiegunowe na Syberii.

Przez cztery długie lata rodzina Koleśników w 50-stopniowych upałach uprawiała kołchozową bawełnę za miskę strawy.

– Mama otrzymywała jako zapłatę za dniówkę pracy kilogram pszenicy, a ja jako małoletni połowę tej stawki – wskazuje pan Witold. – Młodsze siostry Wanda i Krystyna były za małe do pracy.

Ratunkiem okazywały się paczki żywnościowe otrzymywane od rodziny. Po roku dobrowolnie dołączył do nich ukrywający się ojciec, który też dostał pracę w kołchozie.

Wyraźne złagodzenie represji odczuli po śmierci Stalina w 1953 roku. – Trzeba przyznać, że w porównaniu z latami wojny i okresem tuż po niej, to jednak było już inaczej, nikomu pistoletu do głowy nie przystawiano, za samowolne oddalenie się nie groziła śmierć, lecz pięć dni aresztu – wskazuje pan Witold. – Ale jeśli chodzi o głód, nieprzystosowanie do klimatu, insekty, choroby, to przeżywaliśmy to samo. Gdy zapadłem na jakąś azjatycką chorobę, przez sześć tygodni leżałem ze sparaliżowanymi kończynami dolnymi.

Możliwość wyjazdu do Polski otworzyła się przed rodziną Koleśników w 1956 roku. Warunkiem było udowodnienie polskiego pochodzenia. Uratowała ich przedwojenna książeczka wojskowa ojca, służącego w kawalerii wileńskiej.

– Choć enkawudziści zarekwirowali nam wszystkie rodzinne dokumenty, ten jeden udało się mamie schować za pazuchą, dzięki czemu dostaliśmy paszporty i w czerwcu 1956 r. wyjechaliśmy do Polski – wyjaśnia pan Witold. – A naszej radości po przekroczeniu granicy nie sposób opisać słowami.

Kompendium wiedzy o Sybirze

Już od 14 lat Związek Sybiraków organizuje we wrześniu w Białymstoku Marsze Żywej Pamięci Polskiego Sybiru upamiętniające wywiezionych na Wschód, zwłaszcza tych, którzy nie wrócili z „nieludzkiej ziemi”. Od trzech lat współorganizatorem marszu jest Muzeum Wojska Polskiego w Białymstoku, pod którego egidą powstaje największe w Polsce Muzeum Pamięci Sybiru. Nowoczesna, multimedialna placówka ma powstać do końca 2016 r. kosztem 36 mln złotych. Przebudowany zostanie w tym celu jeden z powojskowych magazynów przy ulicy Węglowej w Białymstoku. Znany jest już projekt architektoniczny obiektu, w najbliższych dniach zostanie wyłoniony zwycięzca w konkursie na aranżację wnętrz i wystaw.

– Naszą misją jest opowiadanie o obecności polskiej na Wschodzie, a więc np. na Syberii czy w Kazachstanie, na przestrzeni wieków, bo ta obecność datuje się od czasów cara Iwana IV, kiedy brani byli do niewoli polscy jeńcy – zaznacza Sylwia Trzeciakowska, kierownik muzeum.

Muzeum zamierza podejść do tematu Sybiru w sposób maksymalnie kompleksowy, pokazując zarówno kolonizację, jak i odkrywanie Syberii, w czym doniosłą rolę odegrali Polacy, jej geografię, faunę, florę, kulturę zamieszkujących ją ludów, a także rolę tych obszarów w polityce caratu. Istotne miejsce zajmie okres powstań narodowych XIX wieku i związanych z nimi zsyłek na Sybir, odnotowane zostanie także dobrowolne osadnictwo na przełomie XIX i XX wieku.

– Szczególne miejsce będą zajmowały oczywiście zesłania lat 40. i późniejszych, czyli temat, który jest nam najbliższy i w związku z którym mamy najwięcej materialnych świadectw – wskazuje Sylwia Trzeciakowska.

Obecnie muzeum znajduje się w fazie gromadzenia zbiorów. Działa już Archiwum Historii Mówionej dysponujące 230 nagraniami relacji Sybiraków z całej Polski. Stale napływają też pamiątki materialne nieodzowne przy tworzeniu zbiorów muzealnych. Muzeum posiada już kilkaset artefaktów, przekazywanych z kraju i zagranicy. Najwięcej z nich stanowią dokumenty i fotografie, ale nie brakuje też przedmiotów codziennego użytku przywiezionych z zesłania, a także takich osobliwości, jak choćby rozgwiazda z Oceanu Indyjskiego.

– Jedna z Sybiraczek, wówczas kilkuletnia dziewczynka, ewakuowana z armią Andersa, czekając na statek do Polski podniosła rozgwiazdę z brzegu oceanu i zasuszyła na pamiątkę – opowiada Sylwia Trzeciakowska. – Niedawno wzruszona przekazała ją do muzeum.

Adam Kruczek
Nasz Dziennik, 17 września 2014

Autor: mj