Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sterowana neutralność

Treść

Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik

Każda wizja edukacji opiera się na jakiejś konkretnej koncepcji człowieka. Innymi słowy – politycy, którzy ją tworzą, mają w głowie wzór człowieka, którego chcą wychować. Jest to założenie a priori każdego systemu edukacji, bo trudno sobie wyobrazić, żeby jakieś państwo nauczało dzieci ot tak sobie, bez celu.

Jednak pomimo tej oczywistej prawdy jednym z podstawowych haseł współczesnych edukatorów jest postulat, by szkoły była… „neutralna światopoglądowo”. Wyobraźmy sobie zatem „idealne” funkcjonowanie szkoły wedle tej zasady.

Pakiety informacji

Spełniając powyższy postulat, nauczyciel musiałby przekazywać uczniom przefiltrowane z wszelkich zasad i wartości „pakiety informacji” na konkretny temat. W praktyce mogłoby wyglądać to mniej więcej tak: „Oto pogląd A, B i C. Wybierz sobie ten, który uznajesz za prawdziwy”. Narzucanie jakichkolwiek rozwiązań byłoby bowiem łamaniem zasady neutralności.

Ale przefiltrowanie każdej informacji pod kątem światopoglądowym mogłoby nie wystarczyć, bo nauczyciel gestem czy nawet intonacją słów mógłby naprowadzać ucznia na dany pogląd. Również w kontekście wychowania prawie każda relacja międzyludzka posiada wymiar etyczny, dlatego sposób prowadzenia rozmów nauczycieli z dziećmi, system kar i nagród (jego stosowanie bądź nie) wiąże się na ogół bezpośrednio lub pośrednio z opowiedzeniem się za jakimś dobrem bądź złem. Dlatego wypadałoby wprowadzić specjalne komisje monitorujące sposób przekazywania informacji czy zachowania się nauczycieli i sprawdzać, czy nie przekraczają zasad „neutralności”. Oczywiście to generowałoby koszty, ale czego się nie robi dla wielkiej idei?

Problem goni problem. Po przekazaniu uczniowi informacji musi on mieć jakieś kryterium, na podstawie którego opowie się za konkretnym rozwiązaniem. Poznał pogląd A, B i C, ale musi rozstrzygnąć, który jest prawdziwy? „Czysta wiedza” bez punktów orientacyjnych (bez żadnych nauczycielskich sugestii) sprawia, że może on zostać co najwyżej sprawnym „żonglerem idei”, porażonym intelektualnym czy etycznym daltonizmem, nieumiejącym odróżnić prawdy od fałszu, dobra od zła i w efekcie niepotrafiącym dokonać właściwego wyboru.

Tutaj z pomocą przychodzi „krytyczne myślenie”. Narzeka się, że szkoła nie uczy krytycznego podejścia do problemów. Problem jednak w tym, że krytyczna analiza w kwestiach światopoglądowych musi kierować się jakimś kryterium, które będzie z kolei oparte na… konkretnym systemie myślowym. Przykładowo: Czy można zabić człowieka przed urodzeniem, czy nie można? Odpowiedź na to pytanie uzależniona jest od tego, czy opowiadam się za prawem do życia jako fundamentem przyrodzonej każdemu – z faktu bycia człowiekiem – godności. A nie od enigmatycznego, ogólnego „krytycznego myślenia”.

Przedstawiona wyżej idealna wizja „neutralnej edukacji”, jak widać, jest utopią. Utopią, bo po pierwsze, realnie nie da się „przefiltrować” przekazywanych treści; po drugie, człowiek swoim zachowaniem coś „narzuca” mimowolnie, bo po trzecie, człowiek potrzebuje kryterium wyboru, które wypracowuje latami podczas dojrzewania intelektualnego.

Naukowość jako ideologiczny bicz

Twórcy współczesnych systemów oświatowych zdają sobie sprawę z przedstawionych powyżej sprzeczności. Idealna neutralność jest w praktyce niemożliwa, zatem trzeba ją obejść najlepiej przez stworzenie nośnego propagandowo kryterium. Tym kryterium jest naukowość: neutralne jest to, co naukowe. Byłoby to nawet rozsądne wyjście z sytuacji, gdyby zdobycze naukowe były obiektywnie interpretowane.

Jednak w praktyce „naukowe” jest to, co zgadza się z koncepcją człowieka preferowaną przez decydentów. Innymi słowy, pewna grupa ludzi arbitralnie uznaje dowolnie określony obszar treści, poglądów za naukowy i „wrzuca” go do systemu oświaty.

Argument naukowości jest bałamutny jeszcze z innego punktu widzenia. Szczególnie w obszarze nauk humanistycznych, gdzie w wyniku postmodernistycznego podejścia stosuje się dużą dowolność w interpretacji zjawisk czy faktów, to, co neutralne, oparte jest na dowolnej interpretacji. Co więcej, nie tylko treść, ale jej układ (kolejność, akcentowanie pewnych wątków, a pomijanie innych) ma wpływ na nauczanie. Jeśli zatem wśród lektur szkolnych pojawiają się jakieś tytuły, a inne się nie pojawiają, to już samo to jest złamaniem zasady „neutralności”.

Widzimy zatem, że kryterium naukowe i przechwycenie go przez daną grupę ideologiczną nie tyle służy tolerancji, ile wymierzaniu ciosów ludziom i środowiskom uznającym prymat wartości nad inżynierią społeczną. W tym znaczeniu neutralność jest fikcją. Stoi za nią określona ideologia, która przykleiła sobie nalepkę: „Tylko ja jestem neutralna” lub „Tylko ja jestem tolerancyjna”, i tym samym domaga się specjalnego traktowania!

Rodzice a neutralność

Takie podejście pociąga za sobą istotne konsekwencje. Owa ideologiczna, „naukowa neutralność” usiłuje przekroczyć ważną cywilizacyjną zasadę, że to rodzice odpowiadają za formację swoich dzieci. Jeśli jednak dany pogląd uzna się za „naukowy”, to rodzice nie mają tu nic do powiedzenia.

Wpisuje się to w filozofię totalitarnych systemów ograniczania wpływów rodzicielskich na wychowanie i generalnie edukację dzieci. W wersjach skrajnych takie postulaty pojawiały się już od czasów rewolucji francuskiej.

W komunizmie zdarzały się nawet pomysły „upaństwowienia dzieci” i zastąpienia rodziny partią komunistyczną. To ona miała dbać o wychowanie młodzieży nie tylko w szkołach, ale też w halach fabrycznych czy kołchozach. I choć dzisiaj sprawa nie jest tak radykalnie stawiana, to – jak widać – idea jest żywa i objawia się w nieco zmiękczonych wersjach. Rodzice w zasadzie mają tylko łożyć na utrzymanie dzieci, a edukacją zajmie się „neutralny system”.

Rozwiązanie – edukacja klasyczna

Może ktoś zapytać: No dobrze, ale jaka jest alternatywa? Optymalne byłoby zróżnicowanie oświaty, stworzenie wielu podmiotów szkolnych, które wychodziłyby z różną ofertą do rodziców. Jeśli zaś – patrzmy realnie – mamy tkwić w obecnym systemie, to zamiast tworzyć fikcyjną neutralność, trzymajmy się tego, co sprawdzone przez wieki, porzucając ideologiczne eksperymenty oświatowe.

Temat jest szeroki. Trudno go wyczerpać w kilku zdaniach. Zwróćmy tylko uwagę na trzy podstawowe filary, w oparciu o które powinniśmy budować szkolnictwo:

– w wymiarze moralnym formujmy charakter – tylko ktoś, kto panuje nad sobą, jest prawdziwie wolny; ktoś, kto ulega swoim zachciankom, słabościom, bo był wychowywany bezstresowo, nigdy nie będzie tolerancyjny, gdyż zawsze będzie w pierwszej kolejności dbał o własne ego;

– w kontekście sprawności (dziś mówi się o kompetencjach) – przede wszystkim dbać o wyposażenie uczniów w podstawowe umiejętności: czytanie, logiczne myślenie, sprawna pamięć, umiejętność argumentacji itp.; wbrew pozorom w czasach, gdy decydenci akcentują różne kompetencje („miękkie” i „twarde”), nie jest to takie oczywiste;

– w aspekcie nauczanych treści – przekazać podstawowy kanon wiedzy, np. w literaturze, w oparciu o klasykę, a nie sezonowe gwiazdy. Przy czym nie zapominajmy, że chrześcijaństwo wniosło olbrzymi wkład w rozwój naszej cywilizacji, dlatego musi mieć istotne miejsce w systemie oświaty (co nie wyklucza roztropnej wyrozumiałości dla uczniów o odmiennych poglądach).

Wizja modelu edukacji, po przejściu którego człowiek panuje nad sobą, potrafi sobie rozkazywać, posiada podstawowe sprawności oraz wiedzę ogólną o świecie, jest koncepcją optymalnie neutralną, bo daje człowiekowi to, co najważniejsze: narzędzia do wewnętrznej „obróbki” zdobywanej wiedzy i dzięki temu pomaga w wypracowaniu własnego poglądu (a nie „neutralnego”).

Dariusz Zalewski
Nasz Dziennik, 23 sierpnia 2014

Autor: mj