Ostatnia szansa
Treść
Zdjęcie: Marek Borawski/ Nasz Dziennik
Z Karoliną Elbanowską, prezesem Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, rozmawia Beata Falkowska
Ile podpisów udało się już zgromadzić pod projektem ustawy „Rodzice chcą mieć wybór”?
– Mamy w tej chwili ponad 70 tysięcy podpisów, ale to wciąż mało. Musimy mieć wymagane 100 tysięcy podpisów, aby ustawą zajął się Sejm, a czas mamy tylko do 12 grudnia. Do tego dnia podpisy muszą się znaleźć w naszej Fundacji. Trzeba też liczyć się z tym, że część podpisów będzie z różnych powodów uznana za nieważne, dlatego każdy podpis ponad wymagane 100 tys. jest bardzo ważny.
Trudniej zbiera się podpisy po odrzuceniu przez Sejm poprzedniego projektu ustawy?
– Skoro rodzice podjęli oddolną inicjatywę i bez żadnych struktur związkowych czy partyjnych zebrali milion podpisów pod wnioskiem o referendum, a rządząca koalicja bez mrugnięcia okiem odrzuciła ten wniosek w Sejmie, to była to nie tylko kpina z demokracji, ale też policzek dla tych ludzi. Oczywiście część z nich dużo trudniej teraz przekonać, że w Polsce coś można zmienić, że warto się organizować.
Natomiast jest jeszcze potężna grupa rodziców, dla których dobro dziecka, jego edukacja oraz przyszłość są tak ważne, że żadne przeciwności losu, żadne napotykane upokorzenia nie są przeszkodą do tego, aby działać. To trochę tak jak z chorobą u malucha. Rodzice są w stanie poruszyć niebo i ziemię, żeby dać dziecku szansę, nadzieję na powrót do zdrowia. Podobnie jest w tym przypadku. Dla matki i ojca wszystko blaknie, gdy chodzi o dobro dziecka. Dlatego będziemy działali, póki będzie choćby cień nadziei.
Wierzą Państwo, że ta nadzieja nadal jest?
– Reforma na dobre się jeszcze nie zaczęła. Do szkół poszło w tym roku obowiązkowo pierwsze pół rocznika sześciolatków. Sam moment wybrano fatalnie. Wysłanie do pierwszej klasy dzieci z najliczniejszego od kilkunastu lat rocznika było wielkim błędem. Władze nie poradziły sobie z organizacją wyborów samorządowych, co dopiero mówić o zorganizowaniu codziennej nauki dla 200 tysięcy dodatkowych, o rok młodszych niż dotychczas uczniów. Rząd przez siedem lat prowadził kampanię propagandową, a w szkołach faktycznie nic się nie zmieniało. Do tego tysiące placówek w ostatnich latach zlikwidowano. W całej Polsce jest ogromny problem logistyczny: te dzieci w szkołach po prostu się nie mieszczą. Lekcje zaczynają się jednego dnia o godz. 13.00, innego dnia o 7.00. Dyrektorzy nie mówią już o nauce przez zabawę, ale że „trzeba się jakoś przemęczyć”.
Prawdziwy początek reformy rząd zaplanował na 1 września 2015 roku. Do pierwszych klas ma trafić obowiązkowo cały rocznik sześciolatków urodzonych w 2009 r., a więc de facto pięciolatki (dzieci urodzone pod koniec roku nie będą jeszcze miały 6 lat). Szczególnie chłopcy w tym wieku absolutnie nie nadają się do funkcjonowania w warunkach szkolnych. Sześciolatki oczywiście mogą uczyć się czytać, ale nie w warunkach przymusu, tylko zabawy, a więc w przedszkolu.
Polska szkoła jest w stanie zaoferować im jedynie pruski dryl, siedzenie kilka godzin w ławce, kilkuminutowy spacer po korytarzu na hasło dzwonka i wyjście do łazienki całą grupą na komendę. Jeśli mamy trzydziestoosobową klasę maluchów, nauczyciel musi wprowadzać reżim, by te dzieci ogarnąć. Pytanie tylko, w imię czego skazywać na coś takiego dzieci i nauczyciela. Dlatego zbieramy podpisy – to nasza ostatnia szansa.
Jak można złożyć podpis i poprzeć akcję?
– Najprościej włączyć się do akcji za pośrednictwem internetu. Na stronie rzecznikrodzicow.pl można przeczytać projekt ustawy i wydrukować formularz, pod którym trzeba zebrać odręczne podpisy i wysłać pocztą na adres podany na formularzu. Można też znaleźć listę osób, które już zaangażowały się w akcję. W całej Polsce jest ponad 250 koordynatorów akcji i miejsc, gdzie można złożyć podpis.
W czym upatrują Państwo szans tego projektu w Sejmie?
– Premier Ewa Kopacz wciąż powtarza, że jest blisko ludzi, że pochyla się nad problemami każdego obywatela. Z dobrą wolą oczekujemy więc od tego rządu, aby nie odbierał nam, rodzicom, prawa wyboru, którego się od lat domagamy. Politycy dobrze wiedzą, że nie ma poparcia społecznego dla tej reformy, a sytuacja jest bardzo delikatna, bo dotyczy małych dzieci. Teraz rząd zabiega o poparcie społeczne przed wyborami, a my nie domagamy się przecież żadnych przywilejów finansowych. Zdrowy rozsądek nakazywałby więc, aby rząd przychylił się do postulatu, aby to rodzice mogli powiedzieć: „Moje dziecko jest za małe do pierwszej klasy, poczekamy jeszcze rok”. Niech ci rodzice, którzy chcą posłać sześciolatka do pierwszej klasy, robią to. Natomiast niech to będzie ich wolny wybór, a nie tak jak w tej chwili przymus. Władza nie może stać w nieustannej kontrze do społeczeństwa, które chce reprezentować. A obecna minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska, która ma tak niskie mniemanie o publicznym szkolnictwie, że swoje dzieci z niego zabrała, powinna uszanować fakt, że nas, zwykłych rodziców, nie stać na prywatną szkołę.
Najważniejsza kwestia w tym projekcie ustawy dotyczy pozostawienia rodzicom prawa decyzji o tym, czy chcą posłać sześciolatka do szkoły. Co jeszcze przewiduje projekt?
– Drugim bardzo ważnym punktem jest zwiększenie wpływu rodziców na treści nauczania. Chcemy, żeby rodzice mogli powiedzieć „nie” w sytuacji, gdy przekaz jest na przykład niezgodny z ich systemem wartości. Zakładamy też wpływ rodziców na wybór podręczników. To wszystko ma się odbywać poprzez rozszerzenie kompetencji rad rodziców w szkole. Nie powinno być tak, że szkoła narzuca rodzicom pewne kwestie odgórnie, a oni mają tylko potulnie kiwać głowami. Tym bardziej nie powinien tego robić rząd, na przykład narzucając własny, jedynie słuszny podręcznik.
Dobrej woli rządu nie widać. Z poradni psychologicznych płyną głosy, że od tego roku mogły wystawiać odroczenia dopiero od 1 maja.
– Ministerstwo edukacji zagrało wyjątkowo ostro, aby utrudnić rodzicom odroczenie obowiązku szkolnego. Wiceminister edukacji rozesłał do wszystkich gmin okólnik, w którym stwierdził, stawiając się niejako ponad psychologami, że decyzje o odroczeniu wydane przed majem nie powinny być w szkołach uznawane. Było to działanie bezprawne, nieoparte na żadnych przepisach. Chodziło o polityczny nacisk na samorządy, na dyrektorów poradni, żeby jak najbardziej utrudnić wydawanie tych diagnoz. Według oficjalnych danych, co piąty sześciolatek objęty obowiązkiem szkolnym uzyskał odroczenie. Wyobraźmy sobie, ile byłoby tych odroczeń w sytuacji braku utrudnień ze strony poradni i dyrektorów szkół. Do naszej Fundacji zgłosiło się bardzo wielu rodziców, którzy starali się o odroczenie i go nie otrzymali, nawet gdy dzieci miały wyraźne deficyty rozwojowe.
Pochylmy się nad argumentem tzw. wczesnej edukacji sześciolatków, która w realiach polskiej szkoły jest często fikcją.
– Przed reformą sześciolatki w Polsce uczyły się, tyle że w zerówkach, czyli w edukacji przedszkolnej. Dzieci uczyły się zgodnie ze swoim etapem rozwoju – poprzez zabawę. Najczęściej po zerówce umiały już czytać. Minister Katarzyna Hall, obejmując urząd, odeszła od dobrej praktyki. Program edukacji z dwóch lat, zerówki i pierwszej klasy, skumulowała w nowej pierwszej klasie, a dzieciom w ostatnim roku edukacji przedszkolnej zlikwidowała naukę czytania. Obecnie w klasie pierwszej dziecko o rok młodsze ma przyswoić program z dwóch lat. O ile wcześniej w zerówce dzieci ćwiczyły dopiero pisanie, obecnie na koniec pierwszej klasy podstawa programowa autorstwa minister Hall stawia przed sześciolatkami sztywny wymóg pisania zgodnie z zasadami kaligrafii i czytania lektur. Doświadczeni nauczyciele widzą, że stawianie takich wymagań sześciolatkom po prostu nie ma sensu. Mamy jednak mnóstwo sygnałów o nauczycielach, którzy bardzo rygorystycznie podchodzą do realizacji tego programu. Ciężar edukacji spada wówczas w dużej części na rodziców.
Prawdziwą traumą dla dzieci, które poszły do pierwszej klasy jako sześciolatki, jest moment, gdy trafiają do czwartej klasy, gdzie nikt już nie bierze pod uwagę, że zaczęły edukację rok wcześniej.
– Nauczyciele klas starszych nie przeszli żadnych specjalnych szkoleń w związku z reformą. Wielu z nich patrzy tylko na program, z którego realizacji są rozliczani. W praktyce czwartoklasiści są „przyspawani” do biurka – muszą nieustannie nadganiać materiał, ścigać dzieci starsze, które poszły do szkoły normalnym trybem.
Nie zawsze jest możliwość odwrotu. Szkoły rzucają kłody pod nogi tym rodzicom, którzy chcą cofnąć dziecko do poprzedniej klasy.
– Jako fundacja udzielamy pomocy rodzicom, którzy chcą, aby ich dziecko powtarzało klasę. Do tej pory to się praktycznie nie zdarzało, aby rodzice sami chcieli, żeby ich dziecko nie zdało. Teraz bywa i tak, że na drugi rok zostaje cała klasa sześciolatków. Są dyrektorzy szkół przychylni rodzicom dążącym do cofnięcia dziecka do jego grupy wiekowej. Ale są i tacy, którzy bardziej dbają o propagandę sukcesu reformy i za nic nie chcą się zgodzić na to, by sześciolatek powtarzał klasę. Pomagaliśmy w skrajnych przypadkach, gdy do drugiej klasy „wypchnięto” dziecko z zespołem Aspergera, które nie liczyło i nie czytało. Ministerstwo, kuratorium i dyrekcja rozkładały ręce, że nic nie można zrobić. Pomogła dopiero interwencja mediów.
Podkreślmy, że Fundacja Rzecznik Praw Rodziców świadczy różnoraką pomoc rodzicom zmagającym się z siermiężną lub jawnie wrogą szkolną rzeczywistością.
– Uruchomiliśmy przed rokiem infolinię odraczania i poradnik, z których pomocy skorzystało 300 tysięcy osób. Teraz ruszyliśmy z telefonem szkolnym, przeznaczonym przede wszystkim dla rodziców, którzy posłali sześciolatki do pierwszej klasy. Jest dyżur metodyka nauczania Doroty Dziamskiej, światowej klasy eksperta, która doradza także nauczycielom, dyżur Małgorzaty Barańskiej, doświadczonego nauczyciela szkoły integracyjnej, autorki podręczników, oraz Mai Majewskiej, psychologa i mediatora, z ogromnym doświadczeniem w sprawach prawnych, która służy pomocą w obszarze egzekwowania od szkoły praw dziecka i rodziców. Kontakt i godziny dyżurów dostępne są na stronie internetowej Fundacji Rzecznik Praw Rodziców.
Z jakim przesłaniem chciałaby się Pani zwrócić do wszystkich rodziców na tym ostatnim etapie zbierania podpisów?
– Jako rodzice nie możemy załamywać rąk, bo nasze dzieci nas potrzebują. Dlatego nie poddajemy się, tylko walczymy do końca. Wygrana zależy od zaangażowania każdego z nas. Jestem przekonana, że wytrwałość rodziców przyniesie efekty.
Dziękuję za rozmowę.
Beata FalkowskaNasz Dziennik, 4 grudnia 2014
Autor: mj