Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nieustannie zbliżał się do Boga

Treść

Z Enrico Marinellim, prefektem włoskiej policji i przyjacielem Jana Pawła II, autorem książki "Papież i jego generał. Nieznane ucieczki Jana Pawła II we wspomnieniach jego 'anioła stróża'", rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Czy podczas tych wszystkich lat, jakie spędził Pan na stanowisku szefa Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego przy Watykanie, opiekując się w szczególny sposób osobą Ojca Świętego Jana Pawła II, zdarzyły się momenty, w których życiu Papieża zagrażało faktyczne niebezpieczeństwo? - Dzięki Bogu nie. Raz tylko przejmowaliśmy się bardzo, kiedy w Agrigento Papież przestał czytać przygotowany tekst i zwracając się do ludzi z mafii, w sposób bardzo stanowczy powiedział: "Nawróćcie się, dopóki jest czas, bo będziecie pewnego dnia sądzeni przez Boga". I jeszcze kilka bardzo odważnych, mocnych słów. W tamtych dniach miały miejsce bardzo poważne przestępstwa związane z mafią. Doszło do zabójstw odważnych urzędników zwalczających tę organizację, której działalność obrażała i krzywdziła ludzi i państwo. Było to bardzo odważne wystąpienie Papieża w miejscu, gdzie groziło mu realne niebezpieczeństwo. Te jego słowa spowodowały, że zaczęły trząść mi się ręce, bo wiedziałem, jaka jest zdolność reakcji tych ludzi, którzy stracili kontakt z Bogiem. Muszę jednak powiedzieć, iż nasza prewencja była tam na bardzo wysokim poziomie. Miał miejsce jeszcze jeden mały epizod, mniej ważny. Pewien człowiek, który kiedyś był klerykiem, ale później miał jakieś problemy psychologiczne, przebrany za księdza chciał wejść do sektora przeznaczonego dla księży. Natychmiast go zablokowaliśmy. Nasza bardzo skuteczna ochrona Ojca Świętego była bowiem tak zorganizowana, iż pozwalała ona Janowi Pawłowi II na kontakt z ludźmi. Ten mężczyzna nie miał żadnej broni, to był jakiś biedny człowiek, nie było więc żadnych konsekwencji. Co skłoniło Pana do spisania swoich wspomnień? Czy może jest to z Pana strony gest podziękowania za przyjaźń, jaką darzył Pana Jan Paweł II? - Oczywiście. Chciałem powiedzieć, że kiedy Ojciec Święty został ostatni raz przyjęty na oddział do Polikliniki Gemelli, około godziny 22.00 dowiedziałem się, że jego stan bardzo się pogorszył. Żywiąc do wielkiego Papieża uczucia sympatii i miłości, od razu zdecydowałem się tam pojechać. Dostałem się do sektora, gdzie leżał Jan Paweł II, był naprawdę w ciężkim stanie. I podszedł do mnie jego sekretarz, ksiądz Stanisław Dziwisz, obecny kardynał w Krakowie, który potwierdził mi tę smutną wiadomość. Ale żeby dodać mi odwagi, powiedział, że kiedy Papież wyjeżdżał z Watykanu, był jeszcze w stanie myśleć, rozmawiać. Wspomniał, iż wymienił wówczas kilka osób, które były mu bliskie, a między nimi mnie, swojego generała. Tak mnie bowiem nazywał. Gdy po śmierci Jana Pawła II jego ciało wystawiono w trumnie w Sali Klementyńskiej, modliłem się obok niej przez kilka godzin. Wtedy to przypomniały mi się te wszystkie wydarzenia, które razem z Ojcem Świętym przeżywałem. Uporządkowałem je potem, wybierając najważniejsze, i wydałem w wydawnictwie Nova Itinera. Tą książką chcę dać świadectwo o Papieżu, jakiego znałem prywatnie, ale który w czasie wyjazdów poza Watykan nadal był Biskupem Rzymu i Pasterzem Kościoła Powszechnego. Bo również we włoskich górach, które przypominały mu o Tatrach, Jan Paweł II nie tylko obserwował i medytował naturę, ale nieustannie się modlił. Kiedy wędrował po górach, miał zawsze w ręku różaniec. Chciałem opowiedzieć o wielkości tego Papieża, który obejmując katedrę św. Piotra, w odróżnieniu od innych Papieży, zachował wewnętrzną pokorę młodego Polaka, który przeżył tyle nieszczęść, tyle strat w swojej młodości. W swojej książce pisze Pan, że Ojciec Święty nie zdawał sobie sprawy z faktu, iż podczas wypraw we włoskie góry nad jego bezpieczeństwem czuwało bardzo wielu Pańskich agentów. Jak to możliwe, że Jan Paweł II ich nie zauważył? - Staraliśmy się zachowywać w sposób powściągliwy. Przede wszystkim byliśmy zawsze w pewnej odległości od Papieża. Blisko niego zwykle były jedynie dwie lub trzy osoby, inni zaś nie mogli być widoczni, bo nie chcieliśmy pokazywać nadmiernie swojej obecności. Nie było zresztą potrzeby, żeby to robić. Ile trwało przygotowywanie i zabezpieczanie przed ewentualnym niebezpieczeństwem miejsca, w które wybierał się Papież? - Dużo wcześniej przygotowywaliśmy siedem czy osiem miejsc, które wybieraliśmy również ze względów na sytuację pogodową w danym momencie. Papież wybierał któreś z nich. Janowi Pawłowi II podobała się wysokość. On był góralem, chciał wchodzić, schodzić i dochodzić do szczytu, który przybliżał go do Boga. A jak często Jan Paweł II opuszczał Watykan, by udać się na kilkudniowy odpoczynek, i czym były dla niego te "ucieczki"? - Całkowicie nie zgadzam się z tym wyrażeniem "ucieczki", bo to nie była ucieczka od problemów, ale wyjazd prywatny. Ale sam Pan to słowo umieścił w tytule swojej książki... - Tak. Zostało tak napisane, ale wyjaśniam, że nie chodzi tu o ucieczkę w sensie ucieczki od obowiązków, ale o wyjazd. Góry odpowiadały na dwie potrzeby Ojca Świętego: odzyskanie sił fizycznych, ale i duchowych. Papież każdą bowiem minutę poświęcał na modlitwę. Te wyjazdy czy ucieczki, jak je nazwiemy, na które Jan Paweł II się wybierał w miarę możliwości, organizowane były w sposób tajny. Było niemożliwe, aby powiedzieć opinii publicznej, że jutro Papież o godzinie "x" w miejscu "y" będzie spacerował. Dziennikarze, fotografowie, tajne służby, wszyscy chcieliby tam być wtedy, żeby to zarejestrować. Miałem zgodę najwyższych włoskich władz państwowych na to, aby być jedynym odpowiedzialnym za koordynację tych służb, które dbały wtedy o bezpieczeństwo Papieża. W jaki sposób najbardziej Papież lubił spędzać wolny czas? - Ojciec Święty, już kiedy jechaliśmy samochodem, czytał brewiarz. Kiedyś pamiętam, jak wracaliśmy skądś, spaliła się żaróweczka w aucie, która oświecała to miejsce, gdzie siedział. Papież zatrzymał samochód i poprosił mnie o latarkę, bo chciał dalej czytać brewiarz. Podczas jazdy zawsze jego myśl była przywiązana do Boga. Jan Paweł II miał dwa cele: ciągły kontakt ze wszystkimi ludźmi, szczególnie najpokorniejszymi, i modlitwa. Ojciec Święty wcielał w życie bardzo dokładnie zasady Soboru Watykańskiego II, który powiedział jasno, że Kościół składa się z kardynałów, biskupów, księży, ale przede wszystkim z ludzi świeckich. I wszyscy są na tym samym poziomie przed Bogiem. Papież poszedł jeszcze dalej i powiedział, że trzeba tutaj wyróżnić też kategorie najpotrzebniejsze i najpokorniejsze. Zaliczał do nich ludzi chorych - uznawał ich za fundament, na którym stał zawsze i stoi Krzyż Chrystusa. Drugim celem Papieża była modlitwa. Modlił się całe godziny na kolanach, od czego miał na nich odciski. Bardzo dużo czytał, pisał encykliki, odprawiał Msze Święte, odwiedzał parafie. Cały swój czas poświęcał zbliżaniu się do Boga poprzez modlitwę. Wspomina Pan często w książce o doskonałej kondycji fizycznej Jana Pawła II, który chodząc po górach, zostawiał wszystkich w tyle, idąc wyznaczonym szlakiem do konkretnego celu. I co ciekawe, nigdy się nie poddawał, pomimo nieraz bardzo trudnych podejść. Czy nie imponowało to Panu? - Tak, bardzo. Podczas wspinania się na przykład na górę Peralba w 1988 r. Papież powiedział mi, że musi dojść do krzyża, który się na jej szczycie znajdował. Chciał wspinać się szczególnie na te góry, na których szczycie stał krzyż. Tam klękał i się modlił. Krzyż dla Papieża był krzyżem zbawiennym. To wspinanie się po wysokich górach miało więc w przypadku Ojca Świętego widoczny wymiar duchowy. Nazywa go Pan w książce "duchowością ciągłego wspinania się". Czy nie uważa Pan, że taki był cały pontyfikat Jana Pawła II? - Oczywiście. To była kontynuacja jego poświęcania się. Poza tym, że na szlakach odzyskiwał siły fizyczne, ciągle się modlił. Dlatego te jego "ucieczki" trzeba zawsze rozpatrywać w tym aspekcie. Kiedy byliśmy w górach, Papież często zatrzymywał się i patrzył w niebo. Wydawało się, że tym samym mówi do nas, że nad nami jest Bóg. Wchodzenie właśnie na górę Peralba ma takie znaczenie. Czy wyprawę tę uważa Pan osobiście za jedną z najważniejszych, w których towarzyszył Pan Ojcu Świętemu? - Tak. Doszliśmy do 2000 metrów, gdzie było schronisko, w którym mieliśmy się zatrzymać, by wypocząć i się pożywić. Papież zdecydował się jednak iść dalej. Powiedział o tym swojemu sekretarzowi, który próbował go odwieść od tej decyzji. Kiedy to się nie udało, ks. Stanisław Dziwisz poprosił mnie, żebym spróbował nakłonić Papieża, abyśmy się tutaj zatrzymali. Udałem się do Ojca Świętego i powiedziałem mu, że wspinając się na górę Peralba, dochodzi się do bardzo niebezpiecznego przejścia nad przepaścią, które trzeba pokonać, trzymając się łańcuchów. Jan Paweł II zwrócił się do mnie jakby z rozkazem: "Proszę tu zostać i patrzeć, jak będę wracał. Ja muszę dojść do tego krzyża, żeby się modlić za dobro całej ludzkości". Gdy wrócił, powiedział do mnie: "Panie generale, musiałem dojść do krzyża Chrystusa, ponieważ Papież musi dać świadectwo, że jest do niego przywiązany. Krzyż jest zbawieniem całej ludzkości". Takich wydarzeń było wiele. Wspomnę jeszcze jedno. Byliśmy w miejscowości Stava, w której wydarzyła się wielka tragedia. Było tam pewne osuwisko. Pół góry spadło do zbiornika wodnego i spiętrzona woda przelała się nad zaporą, zalewając kilka hoteli. Zginęło wtedy kilkaset osób. Wśród ocalałych zauważyłem pewną kobietę, która miała na ręku dziecko. W jej oczach był żal, a może nawet nienawiść. Straciła męża, dwoje dzieci i rodziców. Ta kobieta mnie poruszyła. Zatroszczyłem się o to, żeby Papież przeszedł obok niej. Kiedy to robił, spojrzał w jej oczy tak, jakby wchodził w jej wnętrze. Poprosił, aby zostawić go samego. Rozmawiał z nią 6-7 minut. Może się wyspowiadała... Na koniec tej rozmowy Jan Paweł II przytulił do siebie to małe dziecko i naznaczył krzyżem czoło kobiety. Patrząc na tę panią, zauważyłem, że w jej spojrzeniu pojawiła się znowu nadzieja. Papież ją jej przekazał! Podczas swoich wędrówek Jan Paweł II spotykał często na swojej drodze zwykłych ludzi, do których sam podchodził, witał się z nimi i rozmawiał. Jak wówczas Pan reagował? - Wybieraliśmy zawsze miejsca odizolowane, które były niezbyt uczęszczane. Jeździliśmy w nie najczęściej wtedy, kiedy nie było tam żadnych turystów. Ale czasami rozpoznawano Ojca Świętego. Prosiliśmy zawsze te osoby o dyskrecję, obiecywaliśmy im, że Papież pozdrowi ich wszystkich i pobłogosławi. Jan Paweł II zawsze zatrzymywał się, błogosławił ludzi, dotykał ich. Pewnego razu spotkał jakiegoś pasterza, który pasł swoje krowy, podszedł do niego i rozmawiali z 10 minut. Styl Papieża, zarówno wtedy, gdy pisał wielkie encykliki, jak i wtedy, kiedy jeździł w góry, się nie zmieniał. Jego świętość polegała na tym, że ciągle oddawał siebie samego Bogu i jego Kościołowi. Duchowość Ojca Świętego można scharakteryzować tym, że on tak samo traktował biskupów, jak i osoby świeckie. Jedną z większych jego trosk była obrona rodziny. Nie tylko napisał na ten temat encyklikę, ale stworzył w Rzymie instytut duchowości dotyczący rodziny. Traktował bowiem rodzinę jak sakrament równy kapłaństwu. Czy pracując przy boku Ojca Świętego, czuł Pan, że jest to święty człowiek i czy ta służba zmieniła Pana życie? - Bez wątpienia tak. Pochodzę z rodziny katolickiej. Moja babcia nauczyła mnie wyciągać rękę z pomocą, nie czekając, aż ktoś o nią poprosi. Bycie z Papieżem wzmocniło moją wiarę w te walory ponadludzkie, ponadnaturalne. Dlatego ta służba nigdy nie spowodowała u mnie jakiegoś zmęczenia. Bardzo dziękuję Panu za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2007-11-24

Autor: wa