Justyna Kowalczyk - trzecia zawodniczka PŚ w biegach narciarskich
Treść
Trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, jeden wygrany bieg, dziewięć (łącznie) startów zakończonych na podium - taki był sezon 2007/2008 dla Justyny Kowalczyk, naszej wspaniałej biegaczki narciarskiej i sportowej bohaterki zimy. Pochodząca z Kasiny Wielkiej zawodniczka na każdym kroku udowadniała, jak wielkie ma serce, charakter i umiejętności, pokonywała siebie, gdy wydawało się, że nie zdoła wykrzesać już więcej sił. Pisząc o Kowalczyk, nie sposób nie wrócić do stycznia roku 2005. Po zawodach w niemieckim Oberstdorfie w organizmie zawodniczki wykryto wówczas niedozwolony specyfik. Okazało się, że stosowała lek o nazwie Dexamethason znajdujący się na liście substancji zakazanych. Dodajmy od razu - to nie był środek dopingowy w dosłownym tego słowa znaczeniu, tylko mocny lek o działaniu przeciwzapalnym. Kowalczyk od pewnego czasu uskarżała się na ból ścięgna Achillesa, badający ją lekarz przepisał Dexamethason dwa tygodnie przed zawodami. 23 stycznia, w dniu zawodów w Oberstdorfie, poczuła się tak źle, że przyjęła połowę tabletki. Potem było badanie, surowa decyzja o dwuletniej dyskwalifikacji (później skróconej) i rozpacz. Okazało się, że nie byłoby całego problemu, gdyby narciarskie władze zostały o fakcie przyjmowania przez Kowalczyk leku poinformowane. Przed olimpiadą w Atenach wszedł w życie przepis, na mocy którego sportowiec - ze względów zdrowotnych - może ubiegać się o pozwolenie na stosowanie substancji uznawanych powszechnie za niedozwolone. Mająca problem ze ścięgnem Polka mogła zatem specyfik przyjąć bez konsekwencji, gdyby nie zaniechanie formalne. Szczęście w nieszczęściu, iż kara została skrócona, a sama zawodniczka nie poddała się, tylko nadal trenowała, i to ze zdwojoną mocą. Pracowała z wielką wiarą, ale początek kolejnego sezonu był bardzo ciężki. - Kiedy w listopadzie dziewczyny zaczęły startować, ja mogłam tylko przyglądać się im z daleka. Raz "wpadłyśmy" na siebie w Kuusamo i wtedy nie byłam w stanie patrzeć, jak walczą. Uciekłam do hotelu - wspominała w rozmowie z nami. Dlaczego wracamy do tych chwil? Ano dlatego, że dodatkowo zahartowały i tak bardzo silną narciarkę. Wyzwoliły w niej kolejne pokłady pasji, umocniły w dążeniu do celu. - Winna nie byłam, winna się nie czułam i musiałam to udowodnić. Ale jak to przetrwałam, sama nie wiem. Pewnie jestem po prostu strasznie silną babą. Mam mocny charakter i lubię coś udowadniać, szczególnie gdy nie idzie, jest źle - mówiła. W grudniu 2005 r., pierwszy raz po dyskwalifikacji, pojawiła się na pucharowych zawodach. W styczniu następnego roku stanęła na podium biegu na 10 km techniką klasyczną w estońskiej miejscowości Otepaeae. Od razu rozbudziła nadzieje na medal zbliżających się igrzysk w Turynie. Sama wzbraniała się przed przyjęciem na siebie roli faworytki, ale chyba po cichu na sukces liczyła, szczególnie w swym koronnym biegu na 10 km klasykiem. Tymczasem na tym dystansie przeżyła ogromną gorycz. Nie dość, że nie stanęła na podium, to jeszcze na trasie źle się poczuła, upadła i straciła przytomność. - Czułam, iż z moim organizmem nie jest dobrze, ale nie miałam pojęcia, co się dzieje. Byłam bezsilna. Tym bardziej że kilka dni wcześniej bardzo dobrze spisałam się w biegu łączonym, co dodatkowo rozbudziło oczekiwania. I cóż, okazało się, że był to przerost formy nad treścią. Chciałam dużo, było mnie stać na dużo, ale nie wytrzymałam - przyznawała. Wszystko wyglądało dramatycznie, na jej miejscu większość sportowców pewnie by się poddała. Ale nie ona. Kilka dni później pobiegła wspaniale na 30 km techniką dowolną i zdobyła upragniony, wymarzony olimpijski brąz. To był wielki sukces, wielki triumf jej charakteru i dowód niesamowitego hartu ducha. A przy okazji kolejne wydarzenie, które ją ukształtowało. Od tego dnia minęły już ponad dwa lata, Kowalczyk jest dziś jedną z gwiazd biegów, trzecią zawodniczką Pucharu Świata. Ma do dyspozycji własny team, w którym pracuje m.in. znakomity szwedzki serwismen, Ulf Olsson. Nadal współpracuje (i tak będzie już chyba zawsze) z trenerem Aleksandrem Wierietielnym, architektem jej sukcesu, znakomitym szkoleniowcem i przyjacielem na dobre i na złe. Wierietielny nie opuścił jej, gdy przeżywała dyskwalifikację, na każdym kroku podkreślając jej uczciwość, talent i sportowe możliwości. Przez ostatnie lata bohaterem zimy bywał Adam Małysz. Teraz, gdy orzeł z Wisły spuścił nieco z tonu, mocnym światłem zaświeciła gwiazda Justyny Kowalczyk. Sama zawodniczka oczywiście zaprotestuje, podkreślając, iż żadną gwiazdą się nie czuje, robi tylko to, co kocha i wkłada w to całe serce - ale fakty są bezsporne. Trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata robi wrażenie. Jeszcze większe - jej heroiczna pogoń za podium w momencie, gdy miała już prawo czuć się wykończona trudami sezonu. Wyzwoliła z siebie ostatnie siły i w niezwykły sposób zapisała się po raz kolejny w historii polskiego narciarstwa. Fakty są takie, jakie są. W zakończonym w niedzielę sezonie Kowalczyk aż dziewięć razy stała na podium. W kanadyjskim Canmore powtórzyła życiowe osiągnięcie i wygrała bieg na dochodzenie. Ostatnie dwa biegi, we włoskim Bormio, kończyła na drugim miejscu, przegrywając tylko z triumfatorką Pucharu Świata, Finką Virpi Kuitunen o 0,6 i 0,3 sekundy. Dzięki temu awansowała na trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. Wspaniale i dzielnie walczyła w prestiżowym cyklu Tour de Ski. Gdyby nie choroba i osłabienie, pewnie zakończyłaby go na podium. Kowalczyk kocha biegi, uwielbia pracować, i to tak mocno, że chwilami trzeba ją było temperować. - Od dzieciństwa miałam wielkie predyspozycje siłowo-wytrzymałościowe, zdecydowanie wyprzedzałam rówieśników. Niedaleko rodzinnego domu był klub sportowy o tym profilu i tak się zaczęło. Mimo wielu wyrzeczeń i wyzwań od samego początku czułam, że to dyscyplina dla mnie - opowiada. Ciężkiej, katorżniczej pracy się nie boi, przeciwnie. - Wykonuję ją z uśmiechem, bo jakby sprawiała cierpienie, smutek, łzy, nie miałaby sensu. Wszystko trzeba robić z wielkim serduszkiem - podkreśla i takie też jest jej motto. Trenuje sama, i to nie tylko dlatego, że nie ma w kraju konkurencji. Jest indywidualistką w każdym calu i choć nie stroni od ludzi - lubi pracować w pojedynkę, bo wówczas łatwiej jej przychodzi skupić się na swych zadaniach. Justyna Kowalczyk jest znakomitą sportsmenką i już się przyzwyczailiśmy do jej pogodnego uśmiechu na podium najważniejszych zawodów. I może być (ba - będzie!) naszą bohaterką na kolejne, długie lata. Tak naprawdę dopiero wchodzi w najlepszy dla narciarza okres, ma dopiero 25 lat, optimum formy przed nią. Podobnie jak wielkie sukcesy. A na razie pani Justyna myśli... o kolejnych startach. Finał PŚ nie oznacza bowiem, iż udaje się już na zasłużony odpoczynek, przed nią występy na Słowacji, w Rosji i mistrzostwa Polski. Świętować nie zamierza, na fetę przyjdzie czas, gdy przywiezie kolejne medale z mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-03-18
Autor: wa