Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dakar to lekcja pokory i szacunku

Treść

Rozmowa z Jackiem Czachorem, motocyklistą Orlen Teamu Dakar 2007 musiał Panu sprawić nie lada satysfakcję? - Tak, nie ukrywam tego. Jestem zadowolony, prawie wszystkie cele udało mi się zrealizować. Tuż przed startem mówił mi Pan, że równie ważna jak miejsce będzie świadomość, iż dał Pan z siebie wszystko i pojechał na sto procent. - To prawda. I choć nie uniknąłem błędów, mogę powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. Pewnie, ktoś może mi wytknąć, że mogło być lepiej. Na jednym, jedynym etapie pogubiłem się, straciłem wiele minut, przez co pewnie i szansę na dużo lepsze miejsce. Ale nie narzekam i nie rozczulam się nad sobą. Kiedyś byłem już w Dakarze dziesiąty i wydaje mi się, że zdobyłem tę pozycję przy dużej dozie szczęście. Teraz ten rezultat powtórzyłem, ale w zupełnie innych okolicznościach. Wywalczyłem go, jechałem na maksimum umiejętności do samego końca. Żałuje Pan tego wspomnianego jednego etapu, jednej pomyłki? Gdyby nie ona, byłoby jeszcze lepiej. - Wiem o tym, ale w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Nigdy nie gdybam, nie roztrząsam spraw, na które nie mam wpływu. Na Dakarze wszyscy mają problemy, pomyłki są wpisane w jego naturę. Nie da się ich uniknąć. Kilka tysięcy kilometrów przejechanych po pustyni musi zostawić jakiś ślad. Z drugiej strony śmieję się, że mój błąd był ciekawy... medialnie. Najpierw ukończyłem etap na trzecim miejscu, czym wzmogłem oczekiwania. Potem byłem... 101, a kolejnego dnia drugi. Kibice mieli zatem o czym mówić, rzadko bowiem zdarzają się podobne sytuacje. Przyznam też od razu, że na Dakarze jadę po miejsce w klasyfikacji generalnej. Mniej interesują mnie lokaty na poszczególnych etapach, liczy się wynik końcowy. Od samego początku jadę zatem z konkretnym założeniem i odcinek po odcinku je realizuję. Aby być wysoko, wcale nie trzeba zresztą wygrywać odcinków, co najlepiej w tym roku pokazało Mitsubishi w rywalizacji samochodów. Szefowie zespołu doskonale wiedzieli, iż dysponują słabszym autem od Volkswagena, ale zastosowali świetną taktykę. Pojechali wolniej, ale zarazem popełnili mniej błędów. Oczywiście wysokie lokaty na mecie poszczególnych odcinków dają wielką frajdę, to coś jak wygranie etapu na Tour de France. Ja podniosłem wysoko poprzeczkę sobie i wszystkim Polakom. Skoro byłem drugi, to teraz jakiś etap trzeba wygrać (śmiech). Nie jest to niemożliwe, tylko bardzo trudne. Ja starałem się o podobny sukces osiem lat. Co Pan czuł, gdy podczas owego feralnego odcinka zgubił się na trasie i później przez długie minuty szukał właściwej drogi? To musiało być frustrujące. - Ja już parę razy w karierze się zgubiłem, zatem nie była to dla mnie pierwszyzna. Zwykle w takiej sytuacji człowiek na początku czuje złość. Szczególnie, gdy walczy o dobrą pozycję w klasyfikacji, a tak było w moim przypadku. Uciekają minuty, robi się coraz bardziej nerwowo. Akurat w tym roku zagubiłem się w buszu, jechałem ponad 30 km na godzinę między malutkimi, ostrymi drzewami, łamałem gałęzie. Co chwilę skręcałem w prawo, w lewo, ale nie mogłem znaleźć trasy. Zerwałem wszystkie nawiewy na kaskach, które chronią nam głowy podczas jazdy. Złożyła mi się mapka drogowa, różne inne przyrządy, słowem łatwo nie było. W takich okolicznościach siada psychika, jest naprawdę ciężko. Na szczęście wpadłem na pomysł, by skorzystać z telefonu satelitarnego i zadzwoniłem do żony. Ona w internecie znalazła drogę i nakierowała mnie na nią. Na Dakarze niczego nie można być pewnym. Gdy mamy do czynienia z teoretycznie prostszym etapem, łapiemy na nim kontuzje, mylimy się. Na tym pechowym, trzynastym odcinku jechałem niesamowicie skoncentrowany, raczej spokojnie, by ustrzec się wypadku, skupiłem się na nawigacji. Traf jednak chciał, że organizatorzy popełnili mały błąd w roadbooku i to wystarczyło. Pojechałem tak, jak kazali i nie wyszedłem na tym najlepiej. Jak zatem na Dakarze walczy się o czołowe lokaty poszczególnych etapów. W tym roku był Pan przecież drugi i trzeci. - Trzecie miejsce zdobyłem dzięki dobrej nawigacji. Na samym początku popełniłem mały błąd, który dodatkowo mnie rozbudził, zacząłem mocniej patrzeć w mapę. W pewnym momencie grupa, w której jechałem, pojechała prosto, ja odbiłem w lewo. Na około 80 kilometrze zorientowałem się, że to był dobry wybór i mocniej docisnąłem gazu. Wynik mógł być nawet lepszy, ale pod koniec odcinka zatrzymałem się, by pomóc Fransowi Verhoevenowi. Holender miał wypadek, przygniótł go motocykl. A trzecia pozycja to efekt bardzo płynnej, nieszarpanej jazdy. Cały czas jechałem swoim rytmem, miałem swój cel, gdy tylko mogłem, zdecydowanie dodawałem gazu. Na tegorocznym Dakarze znów zginęli ludzie, znów na chwilę rywalizacja znalazła się w cieniu tragedii. Można takich dramatów uniknąć? - Trudno mi powiedzieć. Wśród kilku setek uczestników są amatorzy niemający dużego doświadczenia, czasem niepotrzebnie ryzykujący. W sporcie motorowym spotykamy się z ogromnymi szybkościami, jest niebezpiecznie. Możemy tylko ostrzegać, dzielić się swoimi spostrzeżeniami, uczyć - szczególnie tych młodszych kolegów. Pojawiło się też sporo komentarzy krytykujących ten rajd za niepotrzebne ryzyko, narażanie zdrowia, a nawet życia... - Ale każdy sport jest związany z jakimś ryzykiem. Nawet w piłce nożnej zdarzały się wypadki, że zawodnicy umierali na zawał serca podczas meczów, treningów. Ludzie lubią dziś pokonywać pewne granice, stawiać nowe wyzwania. Powiem szczerze, że Dakar jest w dzisiejszym sporcie czymś wyjątkowym. Żadna impreza nie uczy tak pokory i szacunku do rywala z trasy. Tu nie ma lepszych czy gorszych, zwycięzca patrzy z uznaniem na setnego na mecie, bo wie, ile trudno kosztuje dotarcie do niej. Niejednokrotnie ten słabszy przeżył i pokonał więcej niż triumfator. Na Dakarze nikt nie przejedzie obojętnie obok kolegi, który miał wypadek. Mnie nie obchodzi wówczas upływający czas, tylko zawodnik, któremu muszę pomóc. Poza tym wszyscy spotykamy się razem na biwaku, jemy to samo, rozmawiamy. Chyba mogę powiedzieć, że tworzymy wielką rodzinę, w której równy jest słynny Carlos Sainz i zawodnik z drugiej setki. Myśli Pan już o przyszłorocznym starcie? - Oczywiście. Konkrety, czyli jaki motocykl, części etc. tradycyjnie ustalę we wrześniu. Na razie czekają mnie starty w mistrzostwach świata, pojadę w klasie 450 ccm. To jedyny możliwy sposób przygotowania się do Dakaru. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz, "Nasz Dziennik" 2007-02-08

Autor: ea