Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Akta były fabrykowane na potrzeby systemu

Treść

Z Włodzimierzem Blajerskim, byłym prokuratorem krajowym, rozmawia Magdalena M. Stawarska Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, autor książki "Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej", podkreśla, że wszystkie informacje, które w niej zawarł, mają podstawę w materiałach Instytutu Pamięci Narodowej. Czy jednak można mieć pewność, że materiały źródłowe są wiarygodne? - Spotkałem bardzo wiele akt, które mogłyby być nawet autentyczne w tym znaczeniu, że te kartki, akta czy informacje zostały faktycznie podpisane przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, ale nie ma jednak żadnej pewności, że te informacje zawierają rzeczywiście prawdę o danym człowieku i o jego postępkach czy zachowaniu. Miałem do czynienia z bardzo wieloma aktami i mogę powiedzieć, że w znacznej części tak niestety się zdarza. Dlatego takie istotne jest rozróżnienie autentyczności materiału od zawartej w nim prawdy. Należy pamiętać o tym, że wytwarzano różne kombinacje operacyjne, np. często rozmowy przeprowadzane przez funkcjonariuszy SB miały zupełnie inny charakter, niż zostało to przekazane w dokumentach. W praktyce okazywało się tak, że odbyły się tylko dwie lub trzy rozmowy, a w materiałach znajdują się informacje, że tych rozmów było kilkanaście. W konsekwencji okazuje się, że to, co zostało okazane jako wartość merytoryczna - albo w ogóle nie ma takiej wartości, albo takiej rozmowy nie było, albo wprowadza w błąd swoich przełożonych po to, żeby zdobyć nagrodę czy awans. Bardzo często w swoich sprawozdaniach funkcjonariusze odwoływali się do zmistyfikowanego spotkania, ale czy było to rzeczywiste spotkanie z agentem, osobowym źródłem informacji, kontaktem operacyjnym czy TW - to już jest zupełnie płynna rzecz, całkowicie dowolna i całkowicie rozmywająca się z rzeczywistym stanem rzeczy. Jak zatem zbadać, czy ktoś faktycznie współpracował z SB? - Gdyby rzeczywiście chcieć ogłosić, że ktoś faktycznie współpracował, to musi to być oparte nie na tych informacjach, które bezpieka zawarła w papierach, tylko na konkretnym czynie, który godził w człowieka, w dobro publiczne, w instytucje, w Kościół. W konkretnym przypadku zajmujemy się nie tylko monitorowaniem tego czynu, ale próbujemy dojść do prawdy o zdarzeniu. Gdyby w świetle takich procedur okazało się, że ktoś popełnił karygodny, konkretny czyn i gdyby jeszcze ta osoba mogła się ustosunkować do tego, czy rzeczywiście odnotowana rozmowa miała miejsce i jej treść jest autentyczna, a ponadto istnieje oświadczenie funkcjonariusza i tajnego współpracownika, to dopiero wtedy mamy materiał do postawienia komuś zarzutu. Ale jeszcze daleko do proceduralnej formy osądzenia człowieka. W jaki sposób więc czytać tę książkę, aby się nie pogubić w tych wszystkich zawiłościach, nie nadinterpretować? - Trzeba pamiętać o tym, że same akta zgromadzone w IPN nie wystarczą do uznania kogoś za agenta. Najważniejsze jest udowodnienie konkretnego zarzutu, ustalenie, czy jest ślad karygodnego czynu, gdyż samo stwierdzenie na piśmie nie wystarczy. Trzeba rozważnie czytać tę książkę, bo nawet jeśli jest ona oparta na autentycznych, ale niemających nic wspólnego z prawdą materiałach i na podstawie tego przedstawia całe wydarzenie jako podjęcie i prowadzenie współpracy z byłą bezpieką, to po prostu jest to kłamstwo i taka książka nie zawiera żadnych wartości poza podgrzewaniem nastrojów. Czytelnik, który bierze taką książkę do ręki, musi mieć bardzo duży dystans, bo akta były fabrykowane na potrzeby systemu, wbrew twierdzeniom wielu ideologów, którzy są w IPN i uważają, że nie spotkali się z żadnymi preparowanymi, fałszywymi materiałami. Tak mówią ludzie, którzy nie znają tamtej epoki i uważają akta SB za prawdę. Dlatego karygodne jest przyjmowanie, że jeśli ktoś jest zarejestrowany jako TW, to on na pewno jest TW. Najważniejsze jest to, czy dana informacja została zweryfikowana przez autora, czy w ogóle została podjęta próba weryfikacji danego czynu. Trzeba pamiętać o tym, że akta IPN nie są świętą prawdą i nie można ich traktować jak objawienia. Istotne jest też pytanie świadków o to, czy dane zdarzenie miało miejsce, a nie tylko kierowanie się informacjami funkcjonariusza. Pamiętajmy także o tym, że każdy ksiądz musiał czasami jako przedstawiciel legalnej instytucji doświadczać takich spotkań. I powszechnie wiadomo było, że każdy ksiądz miał swoją teczkę, a przy mikrofilmowaniu można już kompletnie wszystko mistyfikować. Jak można rozumieć to, że książka została rozdana dziennikarzom na dwa dni przed oficjalnym rozpoczęciem jej sprzedaży? - Przypuszczam, że autor nie robi tego dla biznesu. Sądzę, że w jakimś stopniu jest instrumentem osób, które walczą z Kościołem. Choć sam autor może sobie tego nie uświadamiać. Dokonując oceny zdarzeń, myślę, że ks. Isakowicz-Zaleski pogubił się w tym wszystkim. Pamiętajmy o tym, że on sam był krzywdzony, podobnie jak ja - i też nie ustrzegłem się błędów łatwego posądzenia. Dlatego rozumiem mechanizm człowieka krzywdzonego i to, że w momencie, kiedy człowiek może coś ujawnić, czasami dokonuje tego za szybko, ze szkodą dla innych. Takie działanie niestety może prowadzić na manowce. Tym łatwiej też różne środowiska mogą wykorzystać pokrzywdzonego człowieka do własnych celów. Dziękuję za rozmowę, "Nasz Dziennik" 2007-02-27

Autor: ea